wtorek, 22 lipca 2014

Opowieści zza oceanu - miesiąc za nami :)

Oj tak minął już ponad miesiąc odkąd siedzimy w Stanach. Trochę się dzieje, kilka nowych spostrzeżeń, kilka zaległych.... Trzeba to wszystko w  końcu opisać nim mi umknie z głowy :) Może zaczniemy od mniej więcej początku.


 Korzystając z tego, że mam aparat, udało mi się ustrzelić fotkę okolicy ładną w końcu jakąś :)

A wracając do rozmyślań wszelakich.... Już dawno wspominałam, że na temat "zakupów" trzeba by osobny post poświęcić, w sumie to skrócę go nieco, do spostrzeżeń jakie mi się nasunęły po miesiącu bytowania tutaj i kilku pozostałych aspektów.


Po pierwsze JEDZENIE


Pierwszego dnia po przylocie mieliśmy w lodówce kupione przez naszą opiekunkę kilka podstawowych produktów, żeby nie trzeba było się z samego rana zrywać do sklepu po śniadanie. Jeszcze przed pójściem spać uzupełniliśmy cukier słodyczami, które sobie grzecznie leżały w miseczce na stoliku - długo nie poleżały :) za to dały poczucie, że w sumie smakują całkiem nieźle.

Za to jakież było moje zdziwienie dnia następnego...

W lodówce szynka, której do smaku naszej szynki było baaaaardzo daleko, w dodatku nie wiem co to za debilny pomysł (dalej mi się nie podoba) zamiast po ludzku plasterki ułożone jeden na drugim, to jakoś porolowane i pozgniatane w tym pudełku, że trzeba się nastarać, żeby jeden położyć na kanapkę... Podejrzewam, że należałoby je kłaść na kanapkę jak na uroczym zdjęciu z opakowania, czyli po kilka takich plasterków na raz (a potem się dziwić, czemu tu mają problem z otyłością, jak wpierniczają na jednej kanapce zamiast 1 porcji szynki to 6). W każdym razie nie praktykujemy tego wymysłu ;)

Poza szynką - białe jaja (zgroza... takie to tylko na Wielkanoc do malowania i nawet nie do jedzenia za bardzo), mleko - to smakuje akurat dokładnie tak samo, ale ja nigdy nie czułam różnicy w smaku między mlekiem 1,5% a 3,2%, ser żółty - raczej bez smaku, za to plasterki z 3 razy grubsze niż u nas (teraz wyczailiśmy względnie przyzwoity ser), no i główna część programu - CHLEB :)


Diabelski ten wynalazek został uwieczniony na zdjęciu przez komórkę ;)

Już po odpakowaniu sam zapach mówił, że to nie jest jadalne i daleko mu do chleba. Tutejszy specyfik zwany chlebem jest raczej słodką chałką, skład na opakowaniu jest iście przerażający (podobnoż 100% pełnoziarnisty chleb zawiera między innymi cukier, witaminy, soję, olej sojowy, olej palmowy, wapń, sól), no i ponoć potrafi przetrwać w niektórych przypadkach nawet 3 tygodnie (zrobiłam eksperyment, po tym jak został zostawiony po pierwszym swoim śniadaniu z nami w spiżarce na półce w swoim woreczku, faktycznie dopiero po 3 tygodniach zrobił się zielony :) )
Chleba do tej pory nie udało nam się znaleźć dobrego, za to nauczyliśmy się pewnej sztuczki - owa chałka po wsadzeniu do tostera jest nawet zjadliwa. Urządzenie, które mieliśmy w domu i które wrzuciłam na samą górę półek w kuchni, bo niepotrzebne - tutaj jest poza lodówką i kuchenką (i zmywarką) najczęściej używanym sprzętem kuchennym :)

Generalnie problem z jedzeniem jest straszliwy. Matko jaka była moja rozpacz w ciągu pierwszych 3 tygodni... Wszystko smakowało inaczej, obiadu nie dało się ludzkiego ugotować, naleśniki doprowadziły mnie prawie do płaczu - 3 produkty: jaja, mąka, mleko i co? I gó..o nie smakowało jak naleśnik.... Bo oleju rzepakowego, albo słonecznikowego nie uświadczysz - tylko jakieś sojowe badziewie, mąka zupełnie inna mimo, że pszenna no i w rezultacie takie proste danie jak naleśniki wpędziło mnie w kilkudniową żywieniową depresję....

Ale po miesiącu człowiek się uczy, i już się nauczył co mniej więcej i jak można przyrządzić, żeby smakowało w jakikolwiek sposób. Po pierwszym dramatycznym podejściu do ziemniaków - po ugotowaniu niejadalnej, bezsmakowej brei, zaobserwowałam, że tu się często gotuje i podaje ziemniaki w mundurkach. Tak też teraz czynimy, oszczędzając czas i nerwy na obieranie, no i przerzuciliśmy się na małe pyrki wyglądające jak wczesne wiosenne ziemniaczki - zjadliwe nawet to i smaczne. Udało nam się też raz trafić na całkiem niezłe mięso na stejki - stejki okazały się banalnie łatwe do przyrządzenia i nawet wyszły smakowo.

Po dłuższych oględzinach dalej nie udało się dostać niesłonego masła, wędliny też raczej dobrej tu nie dostaniemy.... Przetestowaliśmy za to tak zwaną Polish Sausage - nie, bynajmniej nie jest to kiełbasa sprowadzana z Polski, jak mi się na początku wydawało, a raczej jest to specyfik jak Pierogi Ruskie, albo Fasolka po Bretońsku - czyli Rosjanie i Bretończycy nie mają czegoś takiego w swoim jadłospisie kuchni narodowej, ale my to zwiemy, że to ichnie jest. W każdym razie polska kiełbasa była całkiem niezła, nieco ostra (to ciekawe bo wydaje mi się, że Polska kuchnia aż tak ostrych przypraw nie stosuje), ale nie będziemy przed nią uciekać z krzykiem i trafiła na listę towarów zatwierdzonych do jedzenia. Na tą listę nie trafiły np. parówki, czegoś tak paskudnego dawno nie jadłam, o Berlinkach to sobie mogę pomarzyć... Na plus za to też można zaliczyć niektóre owoce - chyba pierwszy raz w życiu w sklepie widziałam i potem zjadłam dojrzałe mango i awokado - ze skórką prawie brązowo-czarną, a nie zieloną jak u nas w sklepie i miękkie w środku jak masło. Borówki też są spoko, za to truskawki średnie - ale nic nie może się równać z polską truskawką :)

Tyle o jedzeniu robionym własnoręcznie chyba wystarczy, myślę, że jeszcze nie raz dostarczy nam "niezapomnianych wrażeń" - co obiad to przygoda ;)

Z obiadów robionych przez mojego męża (ponieważ w weekendy to on gotuje) - znaczy się wyjść na żarcie do knajp wszelakich,  na razie mieliśmy różne doświadczenia. W większości wydaje mi się pozytywne - zwłaszcza sushi, mmm :) tak miękkich rybek w życiu jeszcze nie jadłam, no i deser z jednej z knajp, w której się stołowaliśmy już kilka razy - brownie z gorącą czekoladą (nieco udawane ciastko lawa) ale czekolada :) oj tak, czekolada dobra na wszystko.

Za to tutaj docieramy do innego punktu programu, a mianowicie....


Po drugie ROZWYDRZENIE

Ostatnio się nabijałam z Grzecha, który był wielce zniesmaczony obsługą, jaką mieliśmy w jednej stejkowni, gdzie się wybraliśmy na obiad - bo była podobnoż za wolna :)
Fakt, trzeba przyznać, że to jak do tej pory najsłabiej uwijający się kelner, na jakiego udało nam się natknąć, ale mimo wszystko pan był raczej miły i uśmiechnięty i starał się moim zdaniem jak mógł. Nic nie przebije chyba za to pani w innym miejscu, która nas raz jeden obsługiwała i jej reakcja jak nas zobaczyła tydzień później - radośnie nas powitała i się ucieszyła, że tam wróciliśmy, przebiegając w tym czasie do innych stolików którym kelnerowała. Całkiem miła sprawa :) Trzeba przyznać, ze dba się tu bardzo o klienta i jego zadowolenie. Innym razem w knajpie meksykańskiej podobno nam źle zaserwowali jedzenie, ponieważ ja dostałam swoje wcześniej niż Grzech, bo jego mięcho podobno się spaliło i musieli zrobić nowe. W ramach "odszkodowania" pani manager zaproponowała nam deser na koszt firmy i przeprosiła za sytuację. Pominę fakt, że na podanie owego naprawionego dania nie trzeba było jakoś strasznie długo czekać - ja nawet nie zauważyłam, że coś jest nie tak - u nas to raczej standard... i człowiek generalnie się cieszy, jeśli dostanie swoje zamówienie w ciągu mniej niż pół godziny. Podobną sytuację zaobserwowałam w stejkowni - jakaś mało wyględna starsza pani, po tym jak wpierniczyła prawie całego steka, kazała zawołać kelnerkę, która obsługiwała ich stolik i zażądała wymiany dania, bo stek nie jest wysmażony tak jak chciała. Kelnerka bez mrugnięcia okiem zabrała talerz i po niedługim czasie przyniosła nowego. W międzyczasie pojawił się manager przepraszając za źle wypieczone mięso... Grubo... Ciekawe czy nabierzemy takiej roszczeniowej maniery po roku tutaj? W Polsce to chyba się ze ścianą można by zderzyć przy takim podejściu, albo nabawić nerwicy, a po co to komu?

A wracając do rozwydrzenia, to poza fochami na 'kiepską" obsługę przyzwyczailiśmy się już chyba do kilku rzeczy. Klimatyzacja - mamy w mieszkaniu, używamy, jest nam z tym dobrze :) Klima jest również w aucie, w każdym sklepie, w każdej jadłodajni, żeby było ci miło i przyjemnie, mimo, że skwar się leje z nieba. Także w ten kolejny gorący ponoć w Polsce dzień pozdrawiamy chłodno :)

Może nie jakiś luksus, ale nie mieliśmy w domu wcześniej zmywarki - tutaj mamy i już nie wyobrażam sobie zmywania ręcznego całej sterty garów po każdym obiedzie - moja dwunożna zmywarka chyba też sobie tego nie wyobraża. Do tego pralka i tuż obok niej suszarka do prania - całkiem wygodna sprawa, wrzucasz mokre pranie do suszarki, po godzinie wychodzi suchutkie i cieplutkie i odrobinę skurczone, ale do przeżycia.

W budynku, w którym mieszkamy jest jeszcze "Trash room" na każdym piętrze jest pomieszczenie gdzie idziesz ze śmieciami i wrzucasz je do zsypu, także nie trzeba ich daleko targać, no i mamy jeszcze "Fitness room" gdzie stoją rowerki, bieżnie, sztangi - jeszcze nie używaliśmy, ale może zimą zaczniemy :)

Dodatkowo ładna okolica, gdzie sobie biegamy po wygodnej wybetonowanej ścieżce wzdłuż rzeki, wszędzie czysto, wokół kwiatki, drzewa, ławeczki, ptaki, króliki, ryby, bobry...

A propos zdjęcia udało mi się zrobić :)



Królik Stefan mieszkający u nas  ogrodzie. Oprócz królika Stefana biega tu sporo jego kolegów.



I Pan Bober, który sobie mieszka gdzieś w okolicy - jest cała rodzinka bobrów, na pewno są dwa dorosłe i widzieliśmy jednego małego też.


Kolejna sprawa całkiem wygodny samochód i na tyle wysoki, że nie trzeba się wytarabaniać z niego jak z czołgu, tylko nóżki ładnie fik i zeskakujemy z siedzenia jak księżniczka z karocy. Owe auto stoi sobie w parkingu podziemnym pod blokiem. Ostatnio w straszliwą ulewę mieliśmy pojechać po zakupy - deszcz mnie nawet nie dotknął, kilka schodków w dół (tak, chodzimy schodami :P ) i wsiadamy do auta, podjeżdżamy do sklepu, robimy zakupy (z reguły raz na tydzień takie większe) i potem co? I bynajmniej nie targamy wszystkiego w łapach na drugie (nasze polskie pierwsze) piętro po schodach. W garażu stoi sobie wózek sklepowy na kółkach do użytku mieszkańców, do którego to władowuje się zawartość bagażnika, podjeżdża nim do windy, jedzie windą na górę, wjeżdża do mieszkania, wypakowuje zakupy i odwozi na dół. Jeszcze trochę się rozwydrzymy i będziemy żądać, żeby wózek sam się odprowadzał do garażu ;) Jest jeszcze kilka aspektów finansowych, których nam będzie brakować po powrocie do kraju. I naprawdę trzeba przyznać, że życie tu jest baaardzo wygodne...

Zdarzają się za to też rzeczy, które wprowadzają Polaka w osłupienie... i o tym dalej :)


Po trzecie "NO CHYBA SE JAJA ROBIĄ"

Pierwsze zderzenie się ze ścianą mieliśmy przy okazji wycieczki po tak zwany Social Security Number - odpowiednik naszego peselu. Ażeby otrzymać ten numer trzeba było się wybrać na wycieczkę do sąsiedniego miasta i być tam jakoś w okolicy 7:00-8:00 rano, żeby zająć odpowiednie miejsce w kolejce. Byliśmy drudzy, przed nami jakaś młoda dziewczynka, jak się dowiedzieliśmy warowała tam od mniej więcej 6 rano. Urząd otwierali jeśli dobrze pamiętam o 9:00 albo 9:30. Generalnie staliśmy sobie pod drzwiami jakieś 50 minut, ale później nie żałowałam ani minuty, bo w miarę jak dochodziła godzina otwarcia kolejka z interesantami zaczęła zakręcać za niemały budynek, a owa dziewczynka pochwaliła się, że stoi tam już drugi raz i tym razem przyszła jak bozia przykazała zanim otwierają urząd, ponieważ ostatnio gdy była tam po 9:00 nie dopchała się do środka i zamknęli jej drzwi przed nosem. Trzeba też wspomnieć, że byliśmy szczęśliwcami czekającymi pod małym daszkiem, inni nie mieli takiego szczęścia, rozpętała się niezła ulewa i cała reszta gawiedzi grzecznie stała i mokła na deszczu. W środku od 8:00 siedzieli już niektórzy pracownicy tejże instytucji, ale nie kwapili się, żeby wpuścić do poczekalni zmoknięty tłum ludzi - bez wyjątków jeśli chodzi o nację i kolor skóry. Podobno się tak samo zachowywali nawet przy -20 stopniowych, styczniowych mrozach, kiedy to moja węgierska koleżanka ubiegała się o owy numer. Podobno stali w kolejce na zmianę z mężem i ich opiekunem (po 10 minut, chowając się na jakiś czas do samochodu, koleżanka jest w ciąży tak nawiasem mówiąc) i spędzili tak około 1,5 godziny. I tu pojawia się pytanie... tak zwane WTF? W dobie komputeryzacji nie można by było tego zrobić jakoś inaczej? Składać wnioski elektronicznie np.? I tak tego numeru nie dostaje się od razu, tylko wysyłają pocztą po jakiś dwóch tygodniach. Stwierdziliśmy, że to może przez formułkę, którą urzędnik musi nam przeczytać i się upewnić, że rozumiemy i potwierdzamy. Tak czy inaczej... serio? Jaja se robicie ;) a tak z ciekawostek pan, który nas obsługiwał w okienku miał hak zamiast lewej ręki i całkiem sprawnie nim się posługiwał :)

Kolejna sytuacja z tego cyklu - chcieliśmy (no dobra ja chciałam) wybrać się nad jezioro i popływać. W końcu jesteśmy w stanie, zwanym krainą 10 000 jezior. No to jedziemy - Grzech znalazł jedno względnie niedaleko, które podobno posiadało plażę - jezioro Elmo. Znajdowało się ono w stanowym parku - wjazd na teren parku 5 dolców, jeszcze się upewniamy czy mnożna pływać - tak, potwierdzają jest miejsca do kąpieli. Dostajemy mapkę, jedziemy zadowoleni, okolica całkiem ładna, oznakowana - tu strzałka parking, tu strzałka kemping, tutaj na ryby jak chcesz łowić i strzałka "swimming pond". "Pond?" se myślę? No dobra będziemy się kąpać w sadzawce, może tak nazywają tu dojście do wody z plażą. Ale nie... jakaż była rozpacz na widok - nie mniej ni więcej sadzawki obleganej przez całą zgraję ludzi. W dodatku na ten nie za duży akwen wodny spoglądało bacznym okiem 4 ratowników, woda w najgłębszym miejscu sięgała 7 stóp - czyli około 2m, a na metr kwadratowy przypadało około 4 ludzi brodzących w wodzie.

Na taki widok zrobiliśmy tył-zwrot i po szybkich oględzinach mapki jedziemy dalej szukać jeziora, nad które przecież przyjechaliśmy. Podjechaliśmy koło punktu oznaczonego jako pomost dla rybaków - jest pomost to i popływać można pewnie - otóż nie :P Pomost oblegany przez rybaków w różnym wieku i płci, a przy nim tabliczka "zakaz pływania". Samo jezioro bardzo  ładne, bardzo czyste i całkiem spore, ale co z tego jak pływać się nie da, usiąść też nie bardzo jest gdzie. No to stwierdziliśmy, że posiedzimy sobie chociaż mocząc nogi w jakimś nieco osłoniętym i bardziej wyludnionym miejscu. Wybraliśmy się na wycieczkę krajoznawczą w poszukiwaniu takiegoż miejsca, gdzie można by władować stopy do wody i poczytać książkę - i nic, wszystko zarośnięte, ławki ustawione z widokiem na... drzewa, dużo drzew - i tu można imaginować sobie, że za nimi jest woda. Idziemy dalej, doszliśmy do miejsca, gdzie się woduje łódki, którymi można popływać po jeziorze. Tutaj zonk :) Na parkingu dwa spalone na wiór samochody, straż pożarna dogaszająca zgliszcza - wyglądało na to, że wszystko wydarzyło się maksymalnie pół godziny temu - jeden samochód stanął w płomieniach (fakt, że było dość gorąco tego dnia, ale żeby od razu się zapalać), a drugi miał to nieszczęście, że został za blisko zaparkowany i również zajął się ogniem. Ciekawe czy właściciele, który pewnie przyjechali tu sobie popływać już wiedzieli o tym przykrym incydencie na koniec weekendu... Cóż... po krótkiej obserwacji działań policji i straży pożarnej w końcu znaleźliśmy miejsce, gdzie można by sobie usiąść przy jeziorze (tutaj także zakaz pływania) - na schodach prowadzących aż do samej wody, wokół drzewka, obok ławeczka - słowem wypas, idealnie. Wracamy po samochód i... i dupa... skończyły się miejsca parkingowe nie ma gdzie zaparkować, a ustronne miejsce zajęte przez jakąś grupkę młodych jegomościów.... Dramat...

Ostatecznie wróciliśmy nad sadzawkę, która się okazała filtrowana. No i poznałam przyczynę barbarzyńskiego traktowania turystów i zakazów pływania w jeziorze. Otóż w większości jezior, rzek i strumyków tutaj żyje sobie mała, złośliwa bakteria, która jak się ją połknie wraz z wodą doprowadza do dramatycznej biegunki, kończącej się skrajnym odwodnieniem i często wizytą w szpitalu... tak radośnie tu jest. Do pełni nieszczęścia doszło jeszcze, że w momencie jak dotarliśmy ponownie nad Swimming pond, wszyscy zostali wygnani przez ratowników z wody i ktoś odjeżdżał właśnie karetką znad sadzawki - sieroty nawet w tak płytkiej wodzie nie umieją się kąpać ;) ew. ktoś mógł zasłabnąć, chociaż dookoła było kilka drzew z przyjemnym cieniem i parasoli, a i samego słońca za wiele nie było tego dnia, bo się chmury dosyć często przewijały.... sieroty ci Amerykanie...
Dodatkowo wszyscy grilują polewając obficie ruszt i węgiel podpałką do grilla, albo i naftą :/ bo śmierdziało straszliwie, a jakież to wszystko zdrowe musiało potem być...

W końcu udało mi się zamoczyć tyłek w wodzie i popływać w miejscu, gdzie nie było w sadzawce prawie nikogo - czyli w pasie środkowym w najgłębszym punkcie, gdzie się nie dotyka nogami ziemi i trzeba by już jednak trochę pomachać rękami i nogami, a nie tylko brodzić jak bocian.
I dwie godziny względnego lenistwa na kocyku naprawiły zszargane bakterią i zakazami pływania nerwy.


Od tego czasu poszukuję z nadzieją jeziora, gdzie jednak można popływać jak u nas, bez filtrowanej wody i bez tłumu dramatycznego, chociaż bez tego ostatniego to i w Polsce się nie obejdzie ;)

Kolejny zonk pojawił się przy planowaniu wyjazdu na wakacje, ponieważ pierwsze informacje jakie Grzech wygrzebał twierdziły, że żeby pojechać tam gdzie chcemy - czyli do Parku narodowego Glacier musimy co najmniej miesiąc wcześniej wysłać im opis trasy, jaką chcemy pokonać, gdzie, kiedy ile dni, i czekać na ichnie pozwolenie. Ostatecznie okazało się, że dotyczy to osób które chcą tam poruszać się tylko i wyłącznie z plecakiem i mają konkretne punkty i plan jaką trasę chcą pokonać. W momencie gdy - tak jak w naszym przypadku - plany są luźniejsze i nie aż tak ambitne, czyli nie dwutygodniowe trasy z plecakiem, wystarczy tylko wykupić przepustkę do parku i dowiedzieć się gdzie aktualnie możemy się wybrać i które trasy są dostępne. Chyba dbają o to, żeby za wielu ludzi im po parku się nie szlajało. Jedziemy w połowie sierpnia :) Już mamy większość sprzętu zakupionego i jak nas misie nie zeżrą, to pewnie też będzie relacja z tej wyprawy :)

Z cyklu zonków były jeszcze drobniejsze sprawy - np. pan biegnący z wózkiem sportowym, w którym siedziały - dwa małe pieski (generalnie tu mają jobla na punkcie psów), pani przechadzająca się po markecie w czerwonym kocyku, inna pani robiąca zakupy poruszająca się na elektrycznym wózku sklepowym - bo po co używać własnych nóg, wyasfaltowane ścieżki w parku, informacja, że w stanie w którym przebywamy obowiązuje zakaz sprzedaży aut w niedzielę, w markecie nie kupi się alkoholu, a żeby wejść do sklepu w którym go sprzedają trzeba mieć ukończone 21 lat i nawet jeśli nie wyglądasz na mniej to i tak proszą o twój ID i osoby z którą do tego sklepu wlazłeś. Od mojej ciężarnej koleżanki dowiedziałam się, że tutaj masz tylko - jeśli dobrze pamiętam - niecały miesiąc urlopu macierzyńskiego, i nie ma opierdalania się na zwolnieniu lekarskim w czasie ciąży, no chyba, że jest zagrożenie życia. Wydaje mi się, że było tego jeszcze trochę, ale mi nic wesołego póki co nie przychodzi do głowy.


Po czwarte WYCIECZKA

Wczoraj wybraliśmy się na bardzo fajną wycieczkę :) Jakoś na początku naszego pobytu tutaj kupiliśmy sobie przewodnik z trasami pieszymi po okolicy Jeziora Superior - tego Wielkiego jeziora, no i w końcu Grzech postanowił wypróbować którąś z nich. Z St Paul jedzie się tam około 2,5 godziny. Pierwotne plany zakładały, że dojedziemy nieco dalej, ale wyczaiłam w przewodniku coś co tygryski lubią najbardziej - czyli wodospady :) I udaliśmy się pooglądać Five Falls Loop w parku stanowym Gooseberry, nad rzeczką o tej samej nazwie. W przewodniku napisali że najtrudniejszym punktem wycieczki jest odnalezienie wejścia na szlak - kazali podążać za tłumem, tak też zrobiliśmy. W pierwszych chwilach zgroza, tłum ludzi, wyasfaltowane ścieżki, ludzie ubrani jakby szli na plażę. Ale w dalszej części okazało się że da się normalnie pochodzić po lesie, powspinać się na jakąś górkę a widoki w okolicy były zacne :)



Tutaj jeszcze fotki z trasy - przez chwilę jechaliśmy za bardzo wesołym psem i jego właścicielami :) i autostradą (tutaj są wszędzie są w zasadzie autostrady) przez takie o tunele, tutaj też pierwszy raz zobaczyłam owe "jezioro" które wzbudziło mój niemały zachwyt :)

Takie sobie o ładne kfiotki rosną dziko np. :) Po drodze widzieliśmy też niesamowicie dużo kwitnącego łubinu - wygląda na to, że jest to tutaj pospolity chwast,  który malowniczo fioletowi pobocza dróg .




A tutaj już w parku pierwsze wodospady :) ładnie tam było ino nieco tłoczno.Po raz kolejny stwierdziłam też, że straszliwie mnie irytują małe hinduskie dzieci - są dramatycznie rozpuszcozne i uważają, że wszystko im wolno i zachowują się jak dzikie małpy w zoo.

A tutaj już bardziej na odludziu - przypadkiem zrobiliśmy też inną trasę z przewodnika, wzdłuż klifu nad jeziorem, pierwszy widoczek był naprawdę bajkowy. Bryza chłodziła twarz, a jezioro otulone  było tajemniczymi chmurami. 




Generalnie to jezioro poza tym, że ma słodką wodę za bardzo jeziora nie przypomina, są fale, ponoć nawet sztormy, pływają po nim normalne okręty jak po morzu, latają mewy...  i jest mniej więcej 1/4, albo 1/5 wielkości Bałtyku.

Co by nie mówić, robiło wrażenie. 

Po przechadzce wzdłuż jego brzegu wróciliśmy na szlak wodospadowy i zaliczyliśmy jeszcze kilka fajnych widoczków. Pomoczyliśmy giry w rzeczce siedząc na kamieniach i pogłaskaliśmy się z cisami - tyle tam cisów pięknych rosło - ile to łuków cisowych by było? :D i barbarzyństwo... ławka zrobiona z cisowego drewna i profanator cisu na niej ;)





 
W drodze powrotnej zaliczyliśmy też miejsca zaznaczone w przewodniku jako  "Najsłynniejsze na świecie szarlotki"oblegane gęsto przez ludność wszelaką. W środku niezły klimat baru z metalowymi stolikami i siedzeniami jak z amerykańskich filmów. Żarło niezłe, "pie" też całkiem niezła, ale żeby aż taka sławna?



A mój najwspanialszy mąż na świecie widząc mój entuzjazm do wody zabrał mnie jeszcze na krótką wycieczkę, żebym mogła sobie stanąć nad brzegiem Superiora i pomoczyć łapki w nim, posłuchać szumu fal :) Było cudnie :)

Po drodze jeszcze zrobiłam z siebie blondynkę :) jak to ja - raz na jakiś czas blondzę - tym razem tuż przy drodze stała sobie sarna, na co stwierdziłam z oburzeniem, gdy mi przerwano oglądanie drugiej strony drogi  "no przecież TO sztuczne jest!" po chwili sztuczna sarna ruszyła głową i okazała się całkiem żywa :)


Noo to chyba tyle na razie :) He he ciekawe czy ktoś to w ogóle czyta, albo czy dotrwał tym razem do końca, bo się nieco rozpisałam ;)

Pozdrawiamy ciepło, albo chłodno jak kto woli z klimatyzowanego mieszkania ;)

5 komentarzy:

  1. "zmywam po obiedzie".. dobre sobie :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyta, czyta :) Pozdrawiamy was serdecznie, czekamy na posty i życzymy powodzenia w poszukiwaniu produktów spożywczych i jeziorka w którym można się pokąpać :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Pisz, pisz. Czytam zawsze po dwa trzy razy. Pozdrowienia.
    Izyda

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytam ;) ciekawe i naparwde jak opisujesz ten american dream to robie takie duze lol. straszne a jednak fascynujace. Popatrzec tez bym chciala, ale zyc z takim jedzeniem i w takim miescie nie ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hahha Anezik ubawiłam sie setnie :DD No American Dream na maxa :p z żarciem wsółczuję szczerze... w Szkocji chyba jednak aż tak źle nie było... A jeziorko, cóż- nie kwekol- nie można mieć wszystkiego! Nie moge się doczekać relacji i zdjęc z wakacji! ściskamy mocno!! xxx

    OdpowiedzUsuń