wtorek, 7 października 2014

Pamiętniki z wakacji cz.1

Czas leci jak szalony, mamy już październik, a od początku września próbuję usiąść żeby co nieco napisać o wakacjach, się podzielić wrażeniami i je zachować również dla siebie, bo dużo rzeczy pamięci umyka, a tak będzie można je sobie kiedyś może przeczytać i zadziwić się na nowo ;) Muszę ogarnąć zdjęcia i usiąść z mapą i może coś z tego wyjdzie :) odkurzymy moje zakamarki pamięci, i wysilimy się troszeczkę, bo warto, bo na wakacjach było naprawdę wspaniale!

No dobra odpalam mapę i moje zasoby zdjęciowe - patrząc po folderach z fotami wyruszyliśmy w drogę 18 sierpnia. Miało być z samego rana, czyli w naszym wykonaniu koło południa. Poranne zrywanie się z łóżka nie jest naszą mocną stroną... Ostatecznie wyjechaliśmy jeszcze później, prawie w godzinach szczytu, obserwując kilkukilometrowy korek jaki się utworzył - szczęśliwie - po drugiej stronie autostrady. Oj nie chciałabym tak wakacji zaczynać, szczęśliwie nasza droga się jakoś toczyła. Kierunek Glacier National Park. Plan był, aby dojechać jak najdalej się da, zatrzymać się gdzieś w połowie stanu, się przekimać w jakimś hotelu i jechać cały kolejny dzień, zaliczyć jeszcze jeden nocleg tuż przed parkiem, aby z samego rana wbić się na pole namiotowe, które w ciągu kilku ostatnich dni było pełne już około godziny 7 rano... Mądra mapa Google twierdzi, że z St Paul do West Glacier było do pokonania jakieś 17 godzin - to by się zgadzało. Po jakiś 4 godzinach minęliśmy granicę stanu przejeżdżając przez Fargo i zostawiając za sobą tą bardziej zróżnicowaną drogę. Północna Dakota bowiem oferowała nam autostradę prostą jak od linijki - przez cała naszą podróż w tym stanie.

Zgodnie z planem przejechaliśmy przez Bismarck, czyli stolicę stanu jak się zaczynało powoli ściemniać. Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś pierwszym miastem za stolicą na nocleg, żeby z nas nie zdarli kasy za bardzo. Padło na New Salem :) Nazwa bardzo mi się spodobała - oczywiście przez mojego kota :) Uwaga, uwaga główną atrakcją miasteczka New Salem jest... gigantyczna krowa, postawiona na wzgórzu - bydle mierzy sobie około 11 metrów - nie, nie podjeżdżaliśmy żeby zrobić sobie zdjęcie z krową ;) Jeśli chodzi o spanie to trzeba było zmienić nieco plany. Zaczęliśmy mieć głupawkę po zobaczeniu, że będziemy nocować przy drodze Kill Deer, niedaleko Knife River (albo Creek, już nie pamiętam, taka pipidówa, że na mapie widzę tego nie zaznaczyli :)). Nic tylko czekać aż na drogę wyskoczy ci jeleń, a za nim Indianie i zaczną wymachiwać zakrwawionymi nożami. Motel który wyczailiśmy również nie zyskał naszej sympatii. W okolicy było mrocznie, jak z jakiegoś filmu gore, więc postanowiliśmy nie sprawdzać jak jest w środku i poszukać sobie bardziej cywilizowanego noclegu. I jeśli mnie pamięć nie zawodzi zatrzymaliśmy się w Dickinson. Pani na portierni w hotelu miała bardzo poważne problemy, żeby przeczytać nazwisko z karty kredytowej. Starała się bardzo i widziałam, że była żywo zainteresowana jak to powinno brzmieć. Duże łóżko, prysznic i nic więcej do szczęścia nie potrzeba :) Przez cały dzień nie zrobiłam ani jednego zdjęcia. Z prostej przyczyny - droga była straszliwie nudna i poza polem słoneczników nie było tam nic ciekawego.

Za to następnego dnia zaczęło się robić ciekawie :) Po paskudnym śniadaniu (było w cenie noclegu, ale chyba wolałabym zrobić sobie własnoręcznie kanapkę, bo w hotelowej "stołówce" nic nie wyglądało na specjalnie jadalne więc skończyło się na dramatycznie słodkich płatkach z zimnym mlekiem - nie cierpię zimnego mleka...) w każdym razie wyruszyliśmy dalej i dojechaliśmy do Theodore Roosevelt National Park - przejeżdża się przez to niesamowite miejsce. Nagle po obydwu stronach drogi wyrastają góry i wzgórza w kształtach jakich w życiu na żywo nie widziałam. Aż się prosi, żeby na którymś stał cowboy siedzący na swoim koniu, albo kojoty wyjące do księżyca :)


Lepsze zdjęcia tego miejsca udało mi się zrobić w drodze powrotnej. Tutaj jest fota jednego z pierwszych takich wzniesień, jakie zobaczyliśmy. A potem to już pełen szał. Z samochodu jednak zdjęcia się robi dosyć ciężko :) Zaraz za parkiem zmiana stanu. Tu nieco mądrzejsi zatrzymaliśmy się w pierwszym "centrum informacji turystycznej" dostaliśmy od miłego pana katalog z noclegami, z ciekawostkami o stanie, co warto tam odwiedzić i takie tam. Pan też nam pokazał na mapie bardziej interesującą drogę, którą zapewne nawigacja by nas nie poprowadziła. I chwała mu za to, bo gdyby nie on, to czekałby nas kolejny dzień totalnej nudy za kółkiem, bo Montana wygląda z drogi właśnie tak... :)






Czyli dosyć płasko, żadnych domów i miast nie widać, wsi zresztą też, co jakiś czas pojawia się stado krów, żyjących jeśli chodzi o przestrzeń w bardzo luksusowych warunkach. Bo z reguły na jednym wzgórzu stały sobie ze 4 sztuki, kilkadziesiąt metrów dalej kolejne dwie, lub jedna, totalnie wyluzowane i ręką człowieka za często nie tykane. Szczęśliwie dzięki wspomnianemu wyżej panu zmieniliśmy nieco kurs, jadąc szybciej na północ niż automapa przewidywała. Przejechaliśmy przez tamę Fort Peck na rzece Missouri - tam się zatrzymaliśmy na pooglądanie sobie całkiem zacnych widoczków. Był to też, już któryś z kolei punkt historyczny na tak zwanym "Lewis & Clark Trail", czyli dwóch panów, którzy prowadzili ekspedycję na zachód Stanów Zjednoczonych  na początku 19 wieku. Szlak ten towarzyszył naszej drodze przez cała dalszą część wakacji, bo znaków i owych punktów było całkiem sporo. Przy okazji oglądania tamy zaobserwowaliśmy polującego z powodzeniem orła, który sobie złapał rybkę i dziko rosnącą tuję - u nas ozdoba w ogródkach, w Montanie pospolity chwast :)






Człowiek koło południa zrobił się głodny, postanowiliśmy więc zatrzymać się w jednym z największych miast jakie nam wypadało po drodze - czyli w Glasgow. Znalezienie tu jakiejś knajpy okazało się nie lada wyzwaniem. Pierwsze podejście - jakże nieudane - pan gadający jakby z kluchami w gębie, którego absolutnie nie dało się zrozumieć wygestykulował nam, że u niego nie ma nic do jedzenia i że trzeba iść dalej i w lewo. Pomijam fakt, że jacyś tubylcy w cieniu jego knajpy właśnie przeżuwali lunch.... widać dla turystów nie ma posiłków. Po okrążeniu kilku budynków i dwóch ulic dalej poddaliśmy się i wróciliśmy do auta. Po drodze jeszcze minęliśmy rozpadający się budynek będący wg napisu na drzwiach centrum dowodzenia wszechświatem :) Musiałam zrobić zdjęcie :D Samo miasto było niestety zapyziałą dziurą, bardzo się cieszyłam, że nie muszę tam mieszkać. Perspektywa życia w takim miejscu jest raczej smętna.... Przy głównej ulicy było kilka fast foodów, w których udało nam się coś skonsumować i bez żalu jechaliśmy dalej. W ramach lokalnego folkloru za to rozbawiło nas dzieło zapewne mieszkańca - zrobione z jakiś metalowych części zwierzątka umocowane na górce. Wyglądały intrygująco.





I dalej kolejne kilometry "niczego". Nawet samochodów na drodze za bardzo nie było. Mijaliśmy średnio jedno auto na 10 minut albo i rzadziej. Idealna trasa dla świeżego kierowcy. Nie trzeba było za bardzo uważać, można było poćwiczyć wyprzedzanie (bo się niektórzy wlekli straszliwie :)) w luksusowych warunkach, na długich odcinkach drogi, bez samochodów jadących z naprzeciwka. Żyć nie umierać. Ale nawet świeżemu kierowcy się droga bardzo nudziła.  Na nocleg zatrzymaliśmy się w Shelby. Tuż przed rezerwatem Indian i już rzut kamieniem do Glacier. Tu udało mi się wjechać na drogę pod prąd :) jakoś nie ogarnęłam skrzyżowania. Ale kolejna pipidówa więc nikomu nic się nie stało, bo nikogo w zasadzie na drodze nie było, za nami też nie pojawił się świecący jak choinka samochód policyjny, więc luz :) Poza tym dość zabawne jest wrażenie po kilkugodzinnej jeździe na autostradzie z prędkością 75 mil/h, a dwudziestoma milami na godzinę, którymi się trzeba poruszać w mieście. Człowiek ma wrażenie, że się dramatycznie wręcz wlecze. Shelby wyglądało za to całkiem sympatycznie, wyczailiśmy oldskulowe kino, główna ulica była całkiem ładna, zaraz obok tory po których jechał wyglądający jak gąsienica, chyba kilometrowy pociąg, a w tle... majaczyły góry. Piękne góry, do których się coraz bardziej zbliżaliśmy :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz